Em jak matka

EM przyszła do nas wczesną wiosną. Wzięła przepustkę z placówki dla bezdomnych, w której wówczas przebywała, przejechała przez całe miasto przesiadając się pewnie ze trzy razy, usiadła w dużym, wygodnym fotelu w moim gabinecie i poprosiła:

– Niech pani mi pomoże, żeby teraz nie zabrali mi dziecka.

Miała chyba dwadzieścia lat i była już w czwartej ciąży. Kiedy opowiedziała mi swoją historię, nie byłam w stanie znaleźć słów. To co usłyszałam nie mieściło się w mojej głowie.

EM urodziła pierwsze dziecko, gdy miała szesnaście lat. Dziecko od razu zostało jej odebrane, bo przecież „ktoś taki jak ona” – z domu dziecka, upośledzony, zupełnie niedorosły i niezaradny – nie może sprawdzić się w roli rodzica.

Niedługo potem urodziła kolejną dwójkę. Jedno za drugim szły do adopcji.

Może zachodziła w ciążę, bo wierzyła, że w końcu pozwolą jej mieć kogoś przy swoim boku? A może zbliżała się do różnych mężczyzn, bo dawali jej to ciepło, którego nie odnajdywała nigdzie indziej? A może po prostu brakowało jej wyobraźni?

Od najmłodszych lat wychowywała się w domu dziecka, a odkąd skończyła osiemnaście gnieździła się w placówkach dla bezdomnych, jakby to właśnie były miejsca stworzone specjalnie dla niej – takiej osoby bez większych perspektyw na zmianę. Takiej, o którą nikt nie będzie walczył.

Jej opowieść i prośba o pomoc w macierzyństwie, a właściwie w umożliwianiu jej podjęcia próby utrzymania go choć przez chwilę, wydały mi się ważne, ale nie do końca wiedziałam jak się za to zabrać. Pomyślałam, że najlepiej będzie porozmawiać z osobami, które już ją poznały, które pracowały z nią przez te wszystkie lata gdy tułała się po placówkach i rodziła dzieci.

Zwołałam tak zwany zespół, spotkanie interdyscyplinarne i zaprosiłam różne osoby mające wgląd w jej sytuację. Pojawili się pracownicy placówek dla bezdomnych i przedstawiciele ośrodka pomocy społecznej. Ci drudzy mieli EM na swojej liście, posiadali jakieś dokumenty dotyczące jej rodziny, pobytu w placówkach, ale z nią samą nigdy nie mieli do czynienia. Naprawdę zazdroszczę im pewności siebie i umiejętności wydawania osądów! Chyba nie miałabym w sobie tyle odwagi, by wypowiadać się na temat ludzi, których nie widziałam na oczy. Tymczasem pracownicy ośrodka mieli jasną wizję przyszłości tej młodej kobiety – ubezwłasnowolnienie, dom pomocy społecznej (takie miejsce, w którym nie pracuje się nad samodzielnością, lecz umożliwia przetrwanie) i oczywiście odebranie kolejnego dziecka i umieszczenie go w adopcji.

Nie znałam wtedy EM zbyt dobrze, ale widziałam w niej dziewczynę, którą system tak „wspierał”, że po kolei pozbawiał wszystkiego co może mieć dla niej znaczenie – dzieci, możliwości rozwoju, samodzielności, godności.

Zaproponowałam, by poszukać rodziny wspierającej, która mogłaby wziąć do siebie EM razem z jej dzieckiem.

– W Polsce mamy prawie 40 milionów ludzi! Czy naprawdę nie znajdziemy w naszym kraju jednej rodziny, która mogłaby pomóc i byłaby gotowa przygarnąć dwójkę dzieci? – próbowałam forsować swoją wizję.

Z ochotą poparli ją pracownicy organizacji pozarządowych, którzy jak to wielu ludzi z trzeciego sektora, posiadają wyobraźnię i odwagę do podejmowania niełatwych wyzwań (często za marne grosze). Dla urzędników mój pomysł był co najmniej absurdalny. Z tą ich umiejętnością prześwietlania spraw bez poznania ich sedna, można przecież decydować o wszystkim.

Przyznaję, że ta ogólna, systemowa niemoc wpłynęła na moje działania. Nie zrobiłam wszystkiego, co można było, by wprowadzić innowacyjne rozwiązanie. Może zabrakło mi odwagi, a może sama EM, która czasem potrafi zniechęcić najbardziej zaangażowanych, odebrała mi odrobinę zapału…

Mimo to w jej sprawie udało się osiągnąć pewien sukces. Czasem małe kroki prowadzą do znaczących zmian. Przede wszystkim znaleźliśmy dla niej miejsce, w którym bezpiecznie dotrwała do porodu. Cały czas była pod opieką lekarza, chodziła na spotkania z psychologiem i uczyła się robić odpowiedzialne zakupy (kupować jedzenie zamiast nowego telefonu).

Któregoś dnia przyniosła mi samodzielnie przyrządzoną pomidorówkę. Zrobiła ją z kostki rosołowej i koncentratu. Była z siebie taka dumna, że nie mogłam nie rozsmakować się w tym daniu!

Przez pierwsze miesiące po porodzie była ze swoim dzieckiem i było widać, że bardzo się stara.

– Niech pani zobaczy jak go przewijam – pokazywała mi powtarzając instrukcję, którą przedstawiła jej położna.

Z czasem, z tygodnia na tydzień, opieka nad dzieckiem stawała się dla niej coraz bardziej uciążliwa. Trudno się dziwić. Przez ponad dwadzieścia lat życia nie wypracowano z nią umiejętności odpowiedzialnego postępowania. Nie przygotowano do pracy zawodowej, nie postawiono wymagań.

Dziś EM nie mieszka już ze swoim dzieckiem, ale nadal ma z nim kontakt. Pierwszy raz tak długo. Pierwszy raz dziecko nie trafiło do adopcji.

EM dostała też mieszkanie socjalne i niebawem będzie mogła się do niego przeprowadzić. Nigdy wcześniej, nikt nie pomyślał o tym, żeby pomóc jej złożyć wniosek i zawalczyć o własny kąt dla niej.

Pozostaje wiele rzeczy, których się nie nauczyła. Nie wiadomo czy się kiedyś nauczy. Nie wiadomo czy za chwilę nie zostanie zrealizowana wizja specjalistów od pomocy społecznej i młoda kobieta trafi do placówki dla niesamodzielnych, wymagających pomocy w codziennych czynnościach ludzi.

Chciałabym jednak wrócić do kwestii macierzyństwa.

EM była pierwszą dziewczyną, która usiadła naprzeciwko mnie i opowiedziała historię o licznych dzieciach odbieranych jej prawie rok po roku.

Od tamtej pory podobnych historii poznałam kilka. Za każdym razem dotyczyły dziewczyn, za którymi nigdy tak naprawdę nie stał żaden dorosły.  Często dotyczyły dziewcząt upośledzonych, wymagających specjalnych oddziaływań, posiadających co prawda zasoby do samodzielnego funkcjonowania, lecz zaniedbanych i niedopilnowanych.

Nie chcę tutaj nikogo oskarżać, ale mam poczucie, że w tej całej pracy z dzieckiem (mała EM) i rodziną (EM i jej dzieci) brakuje nam w Polsce empatii, zaangażowania i wyobraźni. Proste propozycje  – jak chociażby rozwiązanie z rodziną wspierającą, które na Zachodzie sprawdza się w setkach różnych przypadków, są u nas odbierane jak wizja nawiedzonej „pomagaczki”, która nie rozumie systemu.

Tymczasem faktem jest, że takich dziewcząt jak EM jest więcej, a opowieść o niej ma symboliczny wymiar.

Dla mnie sprowadza się ona do dwóch rzeczy. Po pierwsze jest o tym, że każdego da się włożyć w systemową szufladkę i w miejsce poszukiwania rozwiązań odpowiednich właśnie dla niego wprowadzić te, które może nie pasują, ale przynajmniej istnieją.

Po drugie jest o tym, że dzieci, za którymi nie stoi żaden dorosły i dzieci, które sprawiają trudności łatwo jest przemielić przez ową systemową maszynkę bez mrugnięcia okiem.

Agnieszka Sikora
Fundacja po DRUGIE

 

1 thought on “Em jak matka

  1. Pierwszy raz jak natknęłam się na projekt Czytamy dla mamy i dowiedziałam się że w Polsce nikt nie pomaga młodym kobietom rodzącym dzieci, ręce mi opadły, pomyślałam wtedy, że no tak, bo łatwiej zabrać i po sprawie. Nie wymaga to od osób ,, zaangażowanych” większego wysiłku. Pomyślałam też że są na tym świecie również osoby takie jak Pani i dziękuję Bogu za to.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Blog jest prowadzony w ramach projektu THE BOND (Więź) realizowanego w Programie ERASMUS +

Jeśli chcesz pomóc nieletnim matkom i wesprzeć inicjatywę budowy domu, w którym będą mogły mieszkać ze swoimi dziećmi zajrzyj na stronę akcji społecznej prowadzonej przez firmę kosmetyczną BANDI i Fundację po DRUGIE.

Najnowsze wpisy

Najnowsze komentarze

Archiwa